Koniec kursu zaskoczył joginów. 3 lata może nie minęły jak 1 dzień, ale stosunkowo szybko. Kurs jogi metodą BKS Iyengara na stopień Introductory II z Konradem Kocotem – to chyba pełna oficjalna nazwa procesu który przeszliśmy.
Ostatni zjazd upłynął pod znakiem szlifów pod egzamin – zarówno praktyki, jak i naszego uczenia. Otrzymaliśmy od nauczyciela prowadzącego, Konrada Kocota, pamiątkowe koszulki i to w nich spędziliśmy sobotę, jakby jeszcze bardziej podkreślając, że jesteśmy jedną ekipą.
W sobotę wieczorem mieliśmy jeszcze małe przyjęcie-niespodziankę dla prowadzącego, pod znakiem Indii. Najpierw samosy do jedzenia, potem występ tancerki bharatanatjam, a na koniec Konrad dostał od nas voucher na masaż ajurwedyjski. To był też dzień pamiatkowych zdjęć, więc musieliśmy koniecznie nauczyć się elementów tańca, żeby odpowiednio zapozować z tancerką 😉
Zaczynaliśmy (wiekszość z nas) jeszcze pod koniec 2014 r., kiedy to w grudniu miał miejsce egzamin wstępny na kurs. Właściwe zajęcia rozpoczęły się na początku 2015r. i wtedy te 3 lata do zakończenia wydawały się małą wiecznością.
Weekendowe zjazdy w Krakowie w szkole Sadhana stały się naturalnym elementem mojego życia. Nieraz spałam na sali (póki była taka możliwość) i czułam się tam jak u siebie w domu.
Często na taki weekend wyjeżdżałam z bólem, wiedząc, że zamiast się wyspać i odpocząć po całym tygodniu, będę wstawać wcześnie, po to żeby ruszyć w ponad 3-godzinną podróż z Wrocławia do Krakowa i potem wyciskać z siebie siódme poty, uczyć się czegoś o asanach, anatomii, filozofii indyjskiej i o sobie. Tymczasem mimo wysiłku prawie zawsze byłam takim sposobem spędzenia weekendu conajmniej usatysfakcjonowana.
Do tego w ramach kursu odbywały się wyjazdy na dłuższe weekendy i na 1-2 tygodnie latem, które już podsumowywałam wcześniej. To tam dotykaliśmy praktyki jeszcze głębiej, kiedy to można, a nawet trzeba było się odciąć od reszty życia, chociażby przez ograniczony dostęp do internetu i słaby zasięg telefoniczny.
Między wyjazdami toczyło się normalne życie. Ludzie brali śluby i rozwody, rozstawali się i schodzili mniej formalnie, chcieli mieć dziecko i wypoczywali od tych, które już mają, adoptowali zwierzęta. Przeprowadzali się, zmieniali pracę, odkrywali nowe pasje, kończyli równolegle inne kursy czy szkoły. Niektórzy zmieniali dietę na wegeteriańską lub wegańską, inni pozostawali niewzruszeni w tej kwestii. No i zaczynali prowadzić coraz więcej zajęć jogi.
Tak stopniowo niespostrzeżenie sobie dojrzewaliśmy do tego, żeby nie tylko przystąpić do finalnego egzaminu, ale też do brania odpowiedzialności za swoje życie, zamiast tylko w nim być.
Joga odmienia w wielu aspektach. Zmagania na macie dają potem siłę i pewność siebie dla wyzwań, jakie stoją przed nami na codzień. Odwagę, by być sobą – ale nie sobą-roszczeniowym („ja jestem sobą, a ty masz sie dostosować”), tylko jakby lepszą wersją siebie. Żyć prawdziwie, głębiej, w zgodzie ze swoimi wartościami, a nie z presją otoczenia.
Praktyki jogi i siły z niej płynącej już nikt nam nie zabierze Na tym etapie nie jesteśmy nawet zależni od nikogo, kto prowadzi zajęcia (choć zawsze dobrze jest się doszkalać pod okiem bardziej doświadczonych nauczycieli). Ja praktykę własną kończę zawsze z głęboką wdzięcznością za to, że joga jest w moim życiu, ponieważ je uratowała. Daje mi od wielu lat wsparcie – jakkolwiek abstrakcyjnie by to nie brzmiało dla osoby niepraktykującej.
Tych rzeczy nauczyłam się od moich nauczycieli, ale też doświadczyłam na sobie, dlatego nie waham się użyć tych słów.
Przed nami egzamin, zwieńczenie 3-letniego procesu, jaki w nas zachodził. Dziękuję już teraz Konradowi Kocotowi za setki godzin starań, żebyśmy wyszli „na ludzi”, a także Robertowi Spicy, z którym nie miałam jeszcze przyjemności praktykować tyle czasu, ale który też miał duży wpływ na moją jogiczną ścieżkę. Mam nadzieję, że rytuał inicjacyjny w postaci egzaminu będzie wartościowym doświadczeniem. Swoje doświadczenia na pewno opiszę na blogu.