Pomysł na podróż po Stanach Zjednoczonych pojawił się nieco nieco przypadkiem, przy okazji innych życiowych tematów. Miałam wątpliwości m.in. dlatego, że było mi trochę szkoda przegapić Konwencji Jogi Iyengara w Polsce, na której gościlismy wnuczkę Gurugiego Iyengara – Abhijatę Iyengar. Z drugiej strony, USA to ojczyzna wielu znakomitych nauczycieli jogi, którzy przyjeżdżają do Polski na warsztaty, takich jak Lois Steinberg, Jaki Nett czy Carrie Owerko. Może i tam da się praktykować? Tak sobie pomyślałam, a podróż okazała się niezłym sprawdzianem dla mojej praktyki jogi.
Stany Zjednoczone, jak wiadomo, to bardzo duży i zróżnicowany kraj, dlatego już same przygotowania do wyjazdu trwały godzinami. Trzeba było podjąć mnóstwo decyzji, począwszy od tego, jaki obszar chcemy przemierzyć w ciągu nieco ponad 2 tygodni. Ostatecznie, po zweryfikowaniu odległości między interesującymi nas obszarami, zdecydowaliśmy się zostać w Kalifornii i okolicach (Utah, Arizona), ponieważ już „tylko” taka trasa wymagała przemierzania codziennie wielu godzin samochodem.
Moim marzeniem było pójść na zajęcia do Instytutów Jogi Iyengara w Los Angeles i San Francisco, i częściowo się ono spełniło 🙂
Los Angeles
Moje marzenie odnośnie Instytutu Jogi Iyengara w Los Angeles i inne plany na to, co zobaczyć w tym mieście, pokrzyżowało olbrzymie opóźnienie samolotu, które sprawiło, że na dobę utknęliśmy po drodze, w Kopenhadze. Otrzymaliśmy wprawdzie posiłki i nocleg w dobrym hotelu, przysługuje nam też jakieś odszkodowanie, ale nie jest to to samo, co stracony dzień. Pojawiła się tu pierwsza okazja to praktyki – jeżeli sytuacja jest tak niedorzeczna, że aż prawie nierealna (nie opisuję już wszystkich szczegółów słabej organizacji i braku informacji, bo nie o tym jest post), a my i tak nie możemy nic z tym zrobić, to jedyne, co nam zostało, to cierpliwie przez to przejść.
Następnego dnia rano, po tym jak sami na ostatnią chwilę wyszukaliśmy informację o godzinie lotu, po spakowaniu się w 5 min. i dotarciu w pędzie na lotnisku, po przejściu przez wszystkie obowiązkowe odprawy bagażowe i osobiste, znowu czekaliśmy na lot, który ostatecznie opóźnił się jeszcze godzinę. Mata do jogi na szczęście została w bagażu podręcznym, więc posłużyła do praktyki na lotnisku i czas został produktywnie wykorzystany 🙂
Poranna praktyka w Los Angeles po wielogodzinnym locie była jednak punktem obowiązkowym: rozciąganie nóg, otwieranie barków, rozruszanie się w dynamicznych przejściach z vinyasami do pozycji stojących.
Na samo zwiedzanie LA mieliśmy raptem kilka godzin, potem musieliśmy się już zbierać do odjazdu w kolejne miejsce – Las Vegas.
Las Vegas
Wiedziałam, że miasto słynie z przepychu, ale żadne informacje z przewodnika czy obejrzenie zdjęć nie oddały zapierającego tchu przepychu, którego doświadcza się przechadzając Las Vegas Strip i odwiedzając tamtejsze hotele. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale dość szybko zrozumiałam, dlaczego w Vegas zwiedza się hotele – co najmniej kilkanaście z nich, przy głównej ulicy, to monumentalne przedsięwzięcia, zawierające w swoim kompleksie nie tylko wielopiętrowe budynki z bazą noclegową, czy kasyna (standard w Vegas), o restauracjach nie wspominając, ale przede wszystkim oryginalny koncept, z których wymienię tylko kilka:
– The Venetian – hotel na wzór Wenecji, który oddaje zarówno architekturę (tak mi się wydaje, bo nigdy nie byłam), jak i wodę, a nawet jej błękitny kolor, są też gondolierzy
– Paris Las Vegas – z wieżą Eiffla wbudowaną w hotel, a obok tej wieży budynki hotelowe doskonale oddające architekturę paryską, włącznie z ich kolorem, wszystko dopełniają latarnie w paryskim stylu i woda jak Sekwana po drugiej stronie ulicy, która okazała się być fontanną tańczącą do muzyki (różne pokazy co 15-30 min., w zależności od pory dnia)
– Bellagio z przepięknym ogrodem inspirowanym Japonią (nie mylić z ogrodem w stylu japońskim, ponieważ, typowo dla Vegas, wciśnięto tam po prostu wszystko, co może się z Japonią kojarzyć: ogród zen, kwitnące na różowo drzewka, karpie w stawie, kącik do rytuału parzenia herbaty, bramy, mnóstwo przepięknie pachnących kwiatów i wiele, wiele innych, tworzących wspólnie kojącą krainę z szumem przepływającej wody i delikatną tradycyjną muzyką japońską)
– Flamingo – hotel może nie aż tak okazały od frontu, ale z rezerwatem zwierząt na tyłach, w którym zobaczyć można m.in. flamingi (na szczęście, nie można ich dotknąć)
Do tego często dochodzą dedykowane show, zarówno darmowe na zewnątrz hoteli (tańczące do muzyki fontanny, wybuch wulkanu) jak i biletowane np. Cirque du Soleil (równolegle 7 różnych spektakli w 7 różnych hotelach). Wszechobecna muzyka, bujna roślinność i mocne słońce – to wszystko buduje wrażenie nierealności tego całego miejsca. Nie przepadam za taką sztucznością, ale Vegas jest tak przesadzone, że podczas jednego spaceru co najmniej kilka razy stawałam jak wryta z „wow” na ustach, że ktoś to wymyślił i wykonał. Jeżeli będziecie mieli okazję, to koniecznie trzeba doświadczyć.
Praktyka: nadmiar bodźców i gorąco Vegas sprawiły, że przeważała praktyka wychładzająca i wyciszająca – m.in. spokojne skłony, viparita karani pod ścianą.
Parki Narodowe
Po Vegas zaczął się ten etap podróży, podczas którego spędzaliśmy najwięcej czasu w samochodzie, ponieważ przemieszczaliśmy na znacznie odległości.
Zaczęliśmy od Parku Narodowego Wielkiego Kanionu (do samego Kanionu niestety nie udało się dojechać ze względu na zamkniętą drogę i zbyt mało czasu, żeby jechać naokoło), przez Dolinę Śmierci, Park Sekwoi i Yosemite. To był maraton. Codziennie wiele godzin w samochodzie i tylko od czasu do czasu krótki spacer, po to żeby zaraz ruszać w następne miejsce. Między parkami naordowymi mieliśmy największy podczas wyjazdu skok temperatury: od 40st. C w Dolinie Śmierci do kilku st. w Parku Sekwoi.
Stany samochodami i drogami stoją, i nie omija to nawet parków narodowych. Zdarzało się, że od bramki wjazdowej jechaliśmy jeszcze 1h, żeby znaleźć się w tym fragmencie parku, na którym nam najbardziej zależało. Parki mają też olbrzymią powierzchnię i warto byłoby pewnie na każdy poświęcić co najmniej kilka dni. Niestety, tyle czasu nie mieliśmy.
Praktyka przy takim siedzącym trybie życia i zwiedzaniu z auta, to były głównie dynamiczne vinyasy na rozruszanie oraz rozciąganie zasiedzianych tyłów nóg.
Wybrzeże
Po Parkach narodowych wróciliśmy na wybrzeże, tym razem już bardziej na północy – do miasteczka Monterey. Był to nasz punkt wypadowy do okolicznego Big Sur i jego atrakcji, ścieżek trekkingowych oraz rezerwatu przyrody w Carmel, czyli Point Lobos State Natural Reserve, w którym trafiliśmy na sezon wychowania młodych foczek przez foczki mamy i wiele z nich można było (w ciszy) podglądać wylegujące się na plaży 🙂
Te dni były jednymi z bardziej aktywnych, jeżeli chodzi o przemieszczanie się pieszo.
Praktyka: rozciąganie nóg, relaks i otwieranie barków po całodziennym noszeniu plecaka.
Dodatkowo odwiedziliśmy szkołę jogi Seaside Yoga Sanctuary, w której dostępne były zajęcia metodą Iyengara. Cieszę się, bo liczyłam tylko na to, że dzieki zajęciom trochę dłużej niż co rano popraktykuję, a nauczyłam się nowych faktów o ułożeniu stóp w pozycjach stojących 🙂
San Francisco
Do czasu przyjazdu do San Francisco Stany wydawały mi się bardzo przestronne, wręcz rozwleczone, wszystkie miejsca były przystosowane do ruchu autem i w wiele miejsc niemożliwością wręcz byłoby się dostać w inny sposób. Tutaj auto nagle stało się balastem, a miasto okazało się mieć zaskakująco „zwykłą” miejską wielopiętrową zabudowę 😀 Po tym, jak mimo długiego poszukiwania (jak nam się wydawało, zakończonego sukcesem) miejsca parkingowego na noc i tak dostaliśmy mandat, miarka się przebrała i postanowiliśmy samochód oddać do wypożyczalni dzień przed terminem.
Mogliśmy tak zrobić, bo nasz hotel zlokalizowany był centrum i nie było problemu, żeby przemieszczać się pieszo.
Praktyka jogi była podobna jak w przypadku wcześniejszych dłuższych spacerów z plecakiem: rozciąganie nóg, barki, otwieranie klatki piersiowej.
Dodatkowo, udało się wybrać na zajęcia do Instytutu Jogi Iyengara Kaliforni Północnej w San Francisco, na 2-godzinną sesję do Briana Hogencamp’a. Jestem wdzięczna Brianowi za to, że wskazał mi, jaką prace powinnam dołożyć w gomukhasanie i uparcie korygował moje powracające krzywizny w staniu na głowie 🙂 Bardzo ciekawa sesja z bandażem na głowie, a jednocześnie w pozycjach stojących, co pomagało w skupieniu się na nieco głębszej pracy.
Jakie wyciągnęłam z tego wszystkiego wnioski?
– Jogę można i trzeba dostosować do sytuacji – rozruszać się po bezruchu, rozciągnąć po wielogodzinnym chodzeniu, zregenerować po hałasie i nadmiarze bodźców oraz w czasie okresu, rozbudzić rano, wyciszyć wieczorem.
– Praktyka możliwa jest wszędzie, wystarczy że da się rozłożyć matę. Nawet mata nie jest konieczna, ale wersja podróżna naprawdę nie zajmuje wiele i zabranie jej to jeden z najlepszych pomysłów co do bagażu. Lepiej wziąć mniej ciuchów, bo wyprać i wysuszyć rzeczy w Stanach to nie problem 🙂
– Znowu sprawdza się stwierdzenie, że moja joga jest zawsze ze mną i nikt mi jej nie odbierze i wzrosła moja wdzięczność do wszystkich nauczycieli, ale i do siebie, za moją dotychczasową motywację do nauki. Motywacja oczywiście wzrosła 🙂