Już rok temu zanosiło się na powrót. Tym razem pobyt pełnowymiarowy, bo ponad tydzień. Chcieliśmy w Bieszczadach tak naprawdę na spokojnie pobyć, nasycić się klimatem, poprzechodzić różne szlaki i mieć też chwilę na słodkie lenistwo. Z tym ostatnim wyszło jak zwykle.
Odwiedziliśmy ulubione miejsca znalezione rok wcześniej i nie zawiedliśmy się. Wspomnienia nie były na szczęście efektem idealizowania poprzedniego wyjazdu z upływem czasu.
Postawiliśmy znowu na namiot, ale tym razem było to 8 noclegów, a nie 3. Zaplanowane były tylko jedne przenosiny, czyli po 4 noce na każde pole namiotowe. Nie mogło być pudła 🙂
Zaczęliśmy gładko od Cisnej i pola namiotowego Tramp. Gładko, ponieważ jest to miejscowość, w której wprawdzie jest klimatycznie, niemniej sklepów i restauracji jest tu pod dostatkiem.
Tramp
Podobno jedno z niewielu pól namiotowych, na którym można jeszcze poczuć „dawny” bieszczadzki klimat. Olbrzymia przestrzeń, położona pomiędzy rzeką Solinką a torami Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej (nieraz byliśmy atrakcją dla przejeżdżających), z widokiem na góry z każdej strony. Umywalki wprawdzie na dworze, a na ciepły prysznic trzeba poczekać w kolejce, ale za to co wieczór ognisko i górskie szlagiery SDM, które jakoś zawsze ktoś potrafił zagrać na gitarze (przy drobnej asyście śpiewników). Po paru takich wieczorach już cały dzień chodziły po głowie fragmenty „potem odpoczniesz, cudne manowce” (to przy porannych ćwiczeniach jogi) albo „bieszczadzkie anioły, anioły bieszczadzkie…w Bieszczadach” 😀
Tramp to dobry punkt wypadowy na czerwony szlak, bez konieczności podjeżdżania – można się nim wybrać na Jasło/Okrąglik lub Wołosań (wszystko do sprawdzenia na mapie turystycznej).
Niedaleko jest też do Dołżycy, gdzie akurat w tym czasie odbywał się Rozsypaniec, czyli Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką – targi rękodzieła artystycznego, koncerty itd.
Ale najbliżej Trampa znajduje się kultowa Siekierezada 🙂
Siekierezada to miejsce-instytucja. Jest to jednocześnie restauracja, pub, galeria sztuki i miejsce występów. Jak przystało na taką kombinację, miejsce wygląda trochę, jakby poszczególne pomieszczenia były dobudowywane w różnym czasie. Ale podobno tak nie było. Tak więc w Siekierezadzie można zjeść sobie naleśniki z jagodami będąc otoczonym rzeźbionymi w drewnie biesami i w towarzystwie wbitych w stół siekier 🙂 Największym plusem miejsca, poza klimatem, są godziny otwarcia od rana do nocy, z czego wielokrotnie korzystaliśmy – do tego stopnia, że poczułam się prawie, jakbyśmy przyjechali właśnie do Siekierezady. Nie do końca zresztą było to nieprawdą 🙂
Po 4 nocach w Cisnej przenieśliśmy się w głąb Bieszczad – na pole namiotowe przy Bacówce pod Małą Rawką.
Bacówka pod Małą Rawką
Już sam dojazd zapowiadał, że tu będzie inaczej. Parking znajdował się jakiś 1km od bacówki i był to już biletowany teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
Pole namiotowe dużo mniejsze, właściwie bez porównania, warunki też surowsze (tak, da się!) np. ciepła woda od 8:00 rano i 19:00, do wyczerpania 🙂 Zasięgu telefonicznego brak, nie mówiąc o internetowym. Sklepów w okolicy brak. Jedyny punkt gastronomiczny, to sama bacówka.
W obu miejscach ostrzegano przed lisem wykradającym jedzenie z namiotów, ale dopiero tutejszy faktycznie się doskrobywał. Na szczęście mając same wegańskie zapasy nie byliśmy dla lisa szczególnie atrakcyjni.
Niestety, nie udało się spotkać żadnego rysia, nie licząc kota rezydenta, który wygląda conajmniej na rysią krzyżówkę 🙂
Od początku wyjazdu przyjęliśmy zasadę: 1 dzień chodzenia, 1 dzień wypoczynku. Co oczywiście w ogóle nie wypaliło w takiej formie. Był tylko dzień maksymalnego wysiłku i wysiłku mniejszego. Bo mianem dnia wypoczynku trudno mi określić np. wejście na Połoninę Caryńską, żeby tam posiedzieć, bo to „tylko 1h 20min.”, a potem przejście jej w 2 strony (20+ 40min., razem 1h) i z powrotem znowu ok. 1h.
Albo pójście po południu na Małą Rawkę, bo to tylko 1h, ale potem jeszcze na Wielką, bo już jest tak blisko. I z powrotem.
Typowy dzień wysiłku to było ponad 20km trasy.
Przeszliśmy w ten sposób z Ustrzyk Górnych na popularną Tarnicę, a innego dnia z Bereżek na mniej popularne Bukowe Berdo – najciekawsza trasa tego wypadu.
Skoro już mowa o Ustrzykach Górnych, nie sposób było nie odwiedzić znowu Bieszczadzkiej Legendy – miejsca, gdzie gra reggae i można dostać do jedzenia falafele 🙂
Joga
Praktyka jogi była obowiązkowym punktem każdego poranka, oczywiście jeszcze przed śniadaniem. Początkowo planowałam szlifować asany do czekającego mnie za parę miesięcy egzaminu INTRO II. Udało się to może przez pierwsze parę dni, a potem w miarę jak ciało stawało się stopniowo coraz bardziej zmęczone i sztywne od wielu godzin wędrówek, nawet rozciąganie nóg w suptapadangustasanie I stawało się coraz większym wyzwaniem. To zadziwiające, że zachowując codzienną praktykę, z każdym dniem czułam się coraz bardziej początkująca. Pozwoliło mi to trochę lepiej zrozumieć frustrację początkujących uczniów, którzy starają się jak mogą, a wychodzi im daleko od prezentacji asany przedstawionej przez nauczyciela.
Te blisko 9 dób w Bieszczadach było wyzwaniem. Spanie pod namiotem, gdzie na bardzo małym skrawku przestrzeni trzeba byo zorganizować sobie wszystkie rzeczy. Wielogodzinne trasy, wyczerpujące fizycznie, a które wcześniej trzeba było jakoś przemyśleć, a w trakcie zachować przytomność, choć nie ma na to siły.
Wyzwanie to warto podjąć, bo Bieszczady są niepowtarzalne. Nie mam na myśli tu samych połonin i innych pięknych widoków, choć są one niezaprzeczalne, ale o całokształt, włącznie z klimatem zakapiorsko- artystycznym tego miejsca, który można chłonąć, jeżeli da się sobie na to przestrzeń. Warto tu przyjeżdżać na dłużej.